poniedziałek, 17 stycznia 2011

Twarze: Andy Latimer

Kto dziś jeszcze umie opowiadać dobre historie wygrywając je na gitarze? Andrew Latimer.

Angielski muzyk, lider grupy Camel, gitarzysta, wokalista i flecista. Od blisko 40 lat wydaje płyty utrzymane w stylu rocka progresywnego. Muzykę Camela zwykłem nazywać lirycznym rockiem progresywnym. 
Dźwięki długie, ładnie kompozycje poliharmoniczne (wiele tematów w jednym utworze), pełne flecików,  smutne, często ilustracyjne. Największą zaletą Camela była jest i będzie, liryczna gitara Latimera. W maju 2007 roku  jego żona ogłosiła, że muzyk cierpi na poważną chorobę krwi. m.in. z powodu tej choroby grupa Camel poważnie ograniczyła swoją działalność wydawniczą i koncertową. Pod koniec 2007 roku Latimer przeszedł operację transplantacji szpiku kostnego. Od tamtej pory zawiesił działalność muzyczną. I wydawało się, że już do niej nie wróci. Dziś na blogu David Minasiana, wieloletniego producenta Camela przeczytałem: Wielu za Was napisało do mnie, że to wspaniała informacja, że po tylu latach nieobecności, Andy Latimer gra na mojej płycie.
Rzeczywiście, na płycie Random Acts of Beauty  lider Camela wykonuje pierwszy, blisko dwunastominutowy utwór Masquerade. Śpiewa na nim i gra na gitarze. To wspaniała wiadomość.

Andrew Latimer















niedziela, 16 stycznia 2011

Twarze: Hancock i Głowacki

W sobotę, jadąc do redakcji tramwajem, liczyłem przez okno twarze chorych dzieci. Na dziesiątkach wielkich plakatów, fundacje wspierające walkę z rakiem, hospicja i inne organizacje, które proszą nas o przekazanie nas o 1%, robią to pokazując nam obrazy naprawdę bolesne. Są to głównie twarze dzieci. Z podkrążonymi oczami, bez włosów, głównie w szpitalnym otoczeniu. Po 30 kwietnia twarze znikną. Ludzie wrócą do innych obrazów, tych z telewizorów i monitorów. Jednak do tego czasu mieszkańcy będą je oglądać.
Naliczyłem 37 takich twarzy. Będę je oglądał prawie codziennie jadąc do pracy.

Jeśli ktoś chciałby mnie oszukać, na pewno mu się uda. Jestem naiwny. Jest tylko jedna dziedzina, w której nikt mi nie wciśnie tandety. To jazz. Nikt mi nie wmówi, że jakaś płyta jest dobra, jeśli nie jest.  Niezależnie od reklamy i opakowania. Za dobrze się na tym znam. Z wielką więc niechęcią czytam entuzjastyczne artykuły na temat nowej płyty Herbiego Hancocka, "The Imagine Project". Ukazały się również mniej pochlebne recenzje (chociażby Mariusza Hermy na łamach "Przekroju") jednak większość była entuzjastyczna. Hancock musiał wydać wspaniałą płytę, bo wielkim muzykiem jest. A płyta słaba.

Porządna jest za to nowa powieść Janusza Głowackiego. "Goodnight Dżerzi" to powieść dobra. Nie wiem, jaka jest rola powieści, ale jeśli nie możesz się od niej oderwać, jeśli wciąga tak, że prawie zamarzasz w wannie, a nie możesz się oderwać od kartek, to chyba nie jest najgorzej. Reklamowana jako rzecz o Kosińskim, jest fascynującą opowieścią o środowisku artystycznym Nowego Jorku w latach 70. i 80. Mało już jest osób, które miałyby legitymację do napisania książki o tamtych czasach. Głowacki jest jest jedną z nich. Wykonał robotę porządnie, chociaż w swoim (nie wolnym od wad) stylu. Co to jest styl Głowackiego? To pisanie głównie o sobie. Jeśli piszesz o sobie i  robisz to dobrze, to dobrze. Biada jednak temu, który robi to źle. Głowacki to potrafi. Ponadto "Goodnight Dżerzi" to rzecz dobra z jeszcze jednego powodu. Znakomicie oddaje środowisko, w którym przyszło żyć i tworzyć Kosińskiemu, Głowackiemu i wielu innym. Nie było łatwo, o czym przekona się każdy, kto powieść Głowackiego przeczyta. Mam też pytanie do autora: Czy Masza to postać prawdziwa?